idziemy na cmentarz. świeci mocno słońce. nienaturalnie ciepło jak na listopad. kwitną stokrotki. na drzewach nie ma liści. spod bram cmentarza po drugiej stronie ulicy dochodzą głośne dźwięki wydawane przez chodzącą orkiestrę, która umyślała sobie dziś łatwy zarobek. fakt, chyba sama bym coś im rzuciła, gdyby od tego zależał koniec fałszowania.
niestety, nic nie rzucam. po pierwsze nie mam, a po drugie nie idę na ten cmentarz. idę na drugi. na szczęście czy nieszczęście nie trzeba daleko iść. mieszkanie w okolicy dwóch wielkich cmentarzy jest wielką udręką - lawiruję między kupą żelastwa, która niszczy zieleń i stoi zaparkowana gdzie się tylko da. wyjazd z osiedla jest praktycznie niemożliwy. tak jak wczoraj wjazd. normalka. jak co roku. od wielu lat tydzień przed pierwszym listopada moja mama dostaje migreny, bo wie, że osiedle P. stanie się niedługo epicentrum miasta R. policja od czwartku jak zwykle udaje, że kieruje ruchem.
nie miałam czasu w tygodniu zajrzeć do żadnego hipersuperesktramarketu, więc nie mam zniczy. to nic. dziś działa wypasiony pobliski hipersuperekstramarket otwierany tylko w okresie pierwszolistopadowego święta, gdzie chodzisz sobie swobodnie z koszyczkiem i wybierasz spośród pięćdziesięciu rodzajów zniczy tych kilka, których potrzebujesz. biorę pierwsze z brzegu. białe i żółte. mijam też te gustowne z melodyjką i te wyglądające bardziej na latarnie niż znicze. mijam kilkadziesiąt rodzajów sztucznych kwiatów. dodatkowo kilka rodzajów zapalarek (nie ma zwykłych zapałek). jak najszybciej wychodzę z tego nowoczesnego sklepu, w którym sprzedawcy są cały czas uśmiechnięci.
po drodze mijam prawdopodobnie ojca i dwóch braci, z których jeden wpadł w histerię związaną ze śmiercią swojej matki. ojciec i brat prowadzą go, bo młody słania się na nogach. dreszcz mnie przechodzi wzdłuż całego ciała, kiedy słucham jego wycia. zamyślona mijam tłum ludzi, z których część zdążyła zakupić niezbędne tego dnia akcesoria: kolorową watę cukrową i obwarzanki. dochodzę do bram cmentarnych. moim oczom ukazują się budki z żelkami, napojami gazowanymi, watą cukrową. zabrakło baloników. gdzieś tam jeszcze są stragany ze zniczami.
wchodzę na cmentarz. po jednej i drugiej stronie rząd młokosów stojących z puszkami. caritas, brat albert. szukam puszki, do której mogę wrzucić pieniążka na renowację cmentarza. jest jedna na dziesięć innych. mijam jak co roku dwóch księży, którzy mają na cmentarzu swój punkt zapisu do mszy wspominkowych. ci przynajmniej nie zaczepiają ludzi, jak świadkowie jehowi, przed którymi cudem uciekłam. w tłumie dostrzegam żebrzącą staruszkę. chyba tę samą, która od lat króluje na 3-go maja. trochę dalej chłopaka, którym strasznie trzęsie. tego z kolei często widzę pod kościołem. ciekawa jestem, o której mija mu dzień pracy i czy to nie jest męczące tak się trząść. nie wierzę w jego chorobę.
mijam pana, który rozśmiesza dziecko, które jedzie w wózku. panią, która ze smutną miną ociera oczy pełne łez. pana, który mówi o obiedzie. w menu na dziś: "całkiem martwe zimne udka" - słyszę. przystaję przy pierwszym odwiedzanym przeze mnie grobie i z całej siły staram się skupić na modlitwie. niestety, przechodzącej za mną pani dzwoni na cały głos komórka. pani odbiera, i bynajmniej nie podsłuchując, dowiaduję się z wrzeszczącego na całe gardło głosu, że jakiejś siostry, matki, kuzynki czy nie wiem jeszcze kogo, nie ma. w końcu cisza. skupienie.
wesołych świąt. w końcu w dzisiejszych czasach wcale nie chodzi się na cmentarz wspominać zmarłych. teraz to się nazywa tandetnie grobbing, który jest po prostu niczym przedłużenie równie tandetnego halloweenowego clubbingu, c'nie?
Tragedia.
OdpowiedzUsuń